3 lutego odbyło się spotkanie autorskie dr Anny
Sikory-Sabat promujące książkę „Teksty kultury niderlandzkiej w Polsce
(1945-1989). Przekłady literackie, polityka wystawiennicza i kulturalna”.
Wydarzenie
miało miejsce w jednej z poznańskich kawiarni - "CichejKunie".
Miejsce przytulne, w którym uderzało panujące tam ciepło szczelnie osłonięte
przez szklane i starszej daty okna. Na miejsce dotarłam z samą autorką, a
raczej, by być bliżej prawdy, dotarłyśmy dzięki pomocy nawigacji. Pogoda była
niemalże zimowa, ale temperatura na plusie była bezlitosna wobec spadających
płatków śniegu. Zaraz za nami dotarli kolejni wykładowcy, a w końcu i studenci.
Zasiedliśmy, niektórzy przy odpowiadających im trunkach.
Spotkanie rozpoczęło się przedmową dr Magdaleny Śniedziewskiej, która przedstawiła dr Annę Sikorę-Sabat, a także zarysowała dość szczegółowo tematykę, jaką porusza książka. Od czasu do czasu było słychać dźwięk migawki – dr Katarzyna Wiercińska czuwała nad fotorelacją. Prowadząca odniosła się do polityki wystawienniczej, którą autorka w swojej książce wzięła pod lupę merytoryczną, ale także zbadała czytelność broszur pod względem wizualnym. Jak się okazało, dr Sikora-Sabat w swoich badaniach natrafiała na zaskakujące problemy - puste teczki czy znalezienie broszury reklamującej warszawską wystawę...na południu Polski - w Krakowie. Nie mogło obyć się bez rozwinięcia niezwykle szerokiej tematyki związanej ze Złotym Wiekiem w Niderlandach, jego przedstawicielami, ale także polskim dyskursie i recepcji, w których, jak się okazało, często, a właściwie przede wszystkim Holandia była traktowana idyllicznie, a każdy zachwycał sie Rembrandtem, bo...tak wypadało. Przy tej okazji zostało również poruszone zostały zagadnienia polskich recenzji ukazywanych w czasie PRL, które w swojej treści były jednoznaczną i niemalże tą samą pochwałą wszelkich dzieł 17-wiecznej Holandii. Jedynym głosem rozsądku, chciałoby się rzecz, okazał się Herbert, który odważył powiedzieć się, że nie rozumie dzieł van Gogha, a ów zachwyt nad pracami bierze się raczej z tego, że zostały wykonane przez osobę borykającą się z problemami psychicznymi. W tym miejscu chyba niejednemu przypomina się scena z „Ferdydurke” Gombrowicza, w której to profesor Bladaczka wykrzykuje do ucznia niewykazującego aprobaty wobec zachwytu nad poezją Słowackiego: „Jak to nie zachwyca Gałkiewicza, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go zachwyca”. Rozmowa, której przysłuchiwaliśmy się siedząc kilka metrów dalej, zahaczała, jak widać, o różne aspekty, a na każde pytanie autorka udzielała bardzo szczegółowych odpowiedzi, przy czym często dodawała swoje obecne spostrzeżenia, zaś niejedne wypowiedzi kończone były wymownym uśmiechem.
A jak to wszystko się zaczęło? Miałam naście lat, pojechałam do Londynu na kurs językowy i odwiedziłam jedno z tamtejszych muzeów. Oglądając obrazy w pewnym momencie miałam wrażenie, że coś pominęłam. Nie, to nie jest możliwe, aby obrazy z obszaru niderlandzkiego różniły się tak bardzo od pozostałych, kiedy nadal jest mowa o tym samym wieku – pomyślałam. Postanowiłam to zbadać. (...) Obrazy dla mieszczan i ta niedoskonałość oraz nieatrakcyjność ludzi ukazana na nich – to właśnie mnie zachwyciło.
Pobyt
w „CichejKunie” zakończyliśmy partią Scrabble. Po niderlandzku. To oczywiste.
- relacja - Martyna Borowska (2BA)
- zdjęcia - dr Katarzyna Wiercińska
- zdjęcia - dr Katarzyna Wiercińska
Piękna relacja, bardzo żałuję, że mnie tam nie było.
OdpowiedzUsuń